×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Dziennik okulisty z leczenia w Afryce, cz. 2

Dr n. med. Arkadiusz Pogrzebielski
redaktor naczelny serwisu mp.pl/okulistyka
z Kamerunu specjalnie dla mp.pl

Kiedy zrozumie się paradygmat leżący u podstaw kameruńskich wierzeń, łatwo pojąć, dlaczego w gabinecie lekarskim pojawiają się tylko światli i wyedukowani. Jeśli za utratę wzroku odpowiadają duchy przodków, to pomocy szuka się u szamana i w tradycyjnych rytuałach, a nie u lekarzy – pisze dr Arkadiusz Pogrzebielski, uczestnik misji „Okuliści dla Afryki”.

Dr Arkadiusz Pogrzebielski. Fot. FB

Żyć tutaj, na misji, to zobaczyć świat inaczej, głębiej, wyraźniej. Po trzech tygodniach we wschodnim Kamerunie (bieda jest stopniowalna i już wiem, że wschód i południowy-wschód Kamerunu w porównaniu z zachodnią częścią kraju jest jak Polska B i Polska A) nie jestem wiele mądrzejszy i nadal poruszam się w świecie domniemań i wyobrażeń, ale mam poczucie dotknięcia życia jakoś mocniej.

Jak pisałem, do przychodni na badania zgłaszali się raczej bogatsi i bardziej świadomi pacjenci, mający zdefiniowane potrzeby wzrokowe, poczucie estetyki i własną godność. W tym miejscu zwracam się z apelem, by obdarowywać Afrykańczyków raczej takimi okularami, które sami gotowi bylibyśmy jeszcze założyć, choć prawdą jest, że w regionalnym więzieniu rozdaliśmy potrzebującym wszystkie okulary do czytania, nawet te grube szkła starej daty, tam bowiem więźniowie twierdzili, że dla nich nyanga-nyanga (szyk i elegancja) nie ma znaczenia, a liczy się tylko to, że widzą i mogą czytać.

W przychodni pojawiali się także prości ludzie nieznający ani francuskiego, ani angielskiego – ba, nieznający nawet liter, których celem nie były wizyty bynajmniej eleganckie okulary, ale krople, które w magiczny sposób miałyby przywrócić im utracony wzrok. A spotykaliśmy wszystkie choroby oczu: zaniedbane odwarstwienia siatkówki, zaawansowane retinopatie, dobrzeżnie zagłębione tarcze nerwu wzrokowego w przebiegu jaskry, bielma rogówki, atrofie nerwu wzrokowego oraz stany po ciężkich urazach oczu.

Trafiła do nas dwunastolatka z obuoczną dojrzałą zaćmą, która przyszła sama (dziś już wiemy, że jej rodzice nie żyją, a ona sama jest seropozytywna) i czternastolatka z tęczówką wkleszczoną w ranę rogówki po przebytym przed laty urazie kijem bambusowym. Wielu chorych nie miało nawet świadomości, kiedy dokładnie stracili wzrok. Liczni nie mieli jednak zwyczajnie do kogo się zwrócić o pomoc, kiedy zachorowali, bo z punktu widzenia osoby mieszkającej we wschodnim Kamerunie najbliższy dostępny okulista jest w odległej o kilkaset kilometrów stolicy.

Towarzyszyliśmy polskim misjonarzom i misjonarkom w domach ludzi, którymi się opiekują i to doświadczenie jest niezwykle trudne do opisania. Byliśmy w przeciętnych domach (niezwykle ubogich, jak na nasze warunki) i w domach osób w skrajnej nędzy – ciężko chorych, samotnych, niepełnosprawnych, niewidomych.

Jakakolwiek niepełnosprawność w Polsce wiąże się z licznymi uciążliwościami, tutaj oznacza ona prawdziwą udrękę: niemal stuprocentowe zamknięcie i wegetację. Poznaliśmy dzieci z porażeniem mózgowym czy zespołem Downa przebywające w ośrodku „Esperanza” prowadzonym przez siostry szarytki. Te dzieci miały szczęście: żyją. Wiele niepełnosprawnych dzieci bowiem zostaje porzuconych przez własne matki.

Ale byliśmy też w domu sparaliżowanego piętnastolatka, który przeszedł we wczesnym dzieciństwie zapalenie opon mózgowych i którym wytrwale opiekuje się matka, starająca się nieudolnymi ćwiczeniami zachować resztki ruchomości w spastycznie powyginanych kończynach. Odwiedziliśmy w domu ledwie poruszającą się osiemdziesięciolatkę zdaną całkowicie na łaskę i niełaskę swoich krewnych, przy czym akurat kiedy tam byliśmy, pięciorgiem umorusanego, młodszego rodzeństwa i babcią opiekowała się czternastolatka, która przygotowywała dla nich posiłek z (zielonych jeszcze) bananów, ponieważ rodzice wyjechali do krewnych na pogrzeb, a te trwają tu do 7 dni, o czym poniżej. Byliśmy w położonej na skraju dżungli wiosce u myśliwego, który wcześniej utrzymywał całą rodzinę, ale kilka miesięcy temu stracił z powodu zaćmy resztki widzenia w drugim oku.

W wielu domach żarzą się dające nieco światła i ciepła ogniska, mające odganiać insekty, ale unoszący się z nich dym jest nie do wytrzymania. W każdym domu „kuchnia” (to określenie na wyrost, ponieważ przypomina ona raczej wędzarnię) mieści się w osobnym „budynku” (to określenie na wsiach też jest na wyrost). Tam regularnie płoną ogniska, nie ma za to bieżącej wody, nie mówiąc już o wodzie ciepłej, kanalizacji czy jakichkolwiek urządzeniach. W tych domach często-gęsto gaśnie światło, a za toaletę robi przydomowy wykopany w ziemi dół.

Przy każdym domu są za to groby. Instytucja cmentarza jako zupełnie obca nie przyjęła się tutaj, a ubogie osoby grzebane są w ziemi, owinięte w tylko w białe prześcieradła, zwykłe worki, a dzieci nawet w liście bananowca. Nie zachowuje się przy tym żadnych standardów sanitarnych. Większość grobów obłożona zostaje płytkami, ale zdarzył się i taki dom, w którym matka wskazywała nam na ziemi jedynie zarysy grobów, w których leżą jej dwie córki zmarłe w 28 roku życia na AIDS ze swoimi dziećmi. W przydomowych ogrodach w części Kamerunu znajdują się „domy czaszek”, wykopywanych po jakimś czasie z ziemi. Ogrodów tu jak na lekarstwo, za to śmieci co niemiara.

Przez trzy tygodnie pobytu widzieliśmy tylko raz orszak weselny, za to wielokrotnie masowe zgromadzenia ludzi biorących udział w uroczystościach pogrzebowych. Zastanawiała nas ta dysproporcja. Mieliśmy nawet okazję wejść z księdzem do domu, w którym odbywał się pogrzeb. Był to piątek, wokół domu w całym „ogrodzie” zamożnej rodziny na plastikowych krzesłach, częściowo pod namiotami koczowało około 200 osób. Przez całą noc grała głośna muzyka. Płonęły ogniska, piekły się mięsa, wszystko było oświetlone. Z wydrukowanego programu uroczystości wynikało, że pierwsze czuwania (bez zwłok) trwały w tym domu od poniedziałku. Zmarłą przywieziono dopiero w piątek. W centralnym pomieszczeniu wokół trumny położonej na lodzie obsypanym liśćmi siedziało kilkanaście kobiet (płaczki? krewne?). Ubrana na biało zmarła leżała w trumnie za szybą (dla utrzymania temperatury).

W tym dniu miała miejsce uroczystość religijna, z mszą włącznie. Ale na sobotę zaplanowane były „uroczystości i ceremonie tradycyjne”. Z rozmów i lektury wynika, że nawet u ludzi mieniących się chrześcijanami (zarówno protestantów, jak i katolików) tradycja miesza się z animistycznymi wierzeniami, w których kluczową rolę odgrywają duchy przodków. W trakcie tych uroczystości odbywa się rodzaj dysputy i śledztwa, którego celem jest odkrycie, kto jest odpowiedzialny za śmierć. Nawet w przypadku leciwych, schorowanych staruszków ostateczną winę ponosi ktoś z żyjących. Biada nieobecnym na pogrzebie - podejrzenie często pada na te właśnie osoby. Ten rytuał tłumaczy, czemu z pogrzebem czeka się tak długo – przyjechać powinni wszyscy krewni, nawet z odległych zakątków kraju. Wyjaśnia on również, czemu spotkane przez nas dzieci pozostały w domu same, nie wystarczył wszak jeden reprezentant rodziny.


Fot. FB

Kiedy zrozumie się paradygmat leżący u podstaw tych wierzeń, łatwo pojąć, czemu w gabinecie lekarskim pojawiają się tylko „światli” i wyedukowani. Jeśli za utratę wzroku, chorobę, nieszczęścia i ostatecznie za śmierć odpowiadają duchy przodków, to pomocy szuka się u lokalnego szamana i w tradycyjnych rytuałach z ofiarami ze zwierząt włącznie, a nie u lekarzy z ich mniej lub bardziej skutecznymi metodami leczenia.

A rzadko spotykane przez nas wesela? Cóż, mając wiele żon, nie celebruje się, jak na Zachodzie każdego nowego związku. One wszak nie są jedyne, wyjątkowe, niepowtarzalne i „aż do śmierci”.

Z uzyskanych informacji wynika, że w niemal dwudziestomilionowym kraju pracuje około 50 okulistów, spośród których ledwie kilkunastu wykonuje zabiegi operacyjne. Osobiście poznaliśmy przyuczonego pielęgniarza, który samodzielnie wykonuje zabiegi usunięcia zaćmy. Nie dziwi zatem, że tam, gdzie pojawiła się możliwość zbadania wzroku u specjalisty, pojawiały się tłumy chętnych. Zauważyliśmy, że ci którzy przyszli po pomoc lekarską, nie tylko z wielkim przejęciem opisywali swoje dolegliwości, ale z równie wielką uwagą słuchali wyjaśnień dotyczących rozpoznania i zaleceń. Potrzeby zatem są tu ogromne.

Widzieć znaczy żyć, a życie tu pozwala zobaczyć rzeczy nieoczywiste. Przekonaliśmy się o tym w ciągu tych trzech tygodni i wszystko wskazuje na to, że wrócimy do Afryki z kolejną pomocą, po kolejny ułamek tej wiedzy.

25.02.2016
Zobacz także
  • Dziennik okulisty z leczenia w Afryce
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta